poniedziałek, września 12, 2011

Paradox of retaliation

Po co stać przed klubem w jednej z dwóch niekończących się kolejek, skoro można usiąść na trawce i wychylić kilka piwek w towarzystwie dawno nie widzianych znajomych?
Z tego założenia wyszła cała nasza paczka, która licznie stawiła się na koncert Dir en grey w krakowskim Klub Studio. Jeszcze tylko kibelek przed wejściem do klubu i możemy wchodzić.
- Jasna dupa, ale duszno - pomyślałem po wejściu do klubu. Będzie ciężko, ale damy radę. Sporo ludzi się zjawiło, może nawet więcej niż tysiąc narodu...
Pierwsze kroki skierowały mnie do stoiska z koszulkami. Każdy t-shirt miał swoją nazwę, jednak tak naprawdę tylko jedna mi się podobała. Radość była tym większa, że to właśnie mój upatrzony model jako jedyny miał moją rozmiarówkę.
Wchodzimy na salę. Tłum już się kotłował pod sceną.
Z racji tego, że nie wziąłem okularów na koncert w obawie przed ich kondycją po imprezie, postanowiłem iść w tłum. Taki plan był od początku, aby się władować w największy ścisk, rozkręcić tam momentami niemrawą polską publikę. Jak się później okazało, moje obawy okazały się niepotrzebne. Na dobry początek postanowiłem pobudzić tłum do skandowania nazwy zespołu. Na szczęście nie trzeba było długo czekać na odzew rozentuzjazmowanego tłumu, który szybko podchwycił ten pomysł. Najlepszym tego efektem były dźwięki fortepianu dobiegające z głośników, co zwiastowało nowe intro zespołu.
Każdy z członków Dir en grey był osobno witany przez krzyk stęsknionych za zespołem fanów. Mimo, że wychodzili w ciemnościach i tak cieżko było nie rozpoznać każdego z muzyków. Shinya, Die, Toshiya i Kaoru już czekali na swoich stanowiskach, ponieważ kiedy na scenie pojawił się Kyo, wiadomym było, że zaraz przywalą czymś mocnym.
Ostre wejście po garach i brutalny riff nie pozostawiły wątpliwości. Refren do HAGESHISA TO, KONO MUNE NO NAKA DE..., już pierwszą piosenkę, śpiewali wszyscy fani. Tym bardziej, że wokalista zachęcał do jak najgłośniejszego krzyczenia, drażniąc się z publiką poprzez pokazywanie, że jest za cicho. Drugie podejście do refrenu już mogło zaskoczyć Kyo, ponieważ połączony krzyk z gardeł fanów zagłuszył nawet potężne nagłośnienie klubu. Korzystając z zamieszania postanowiłem przeciskać się jak najbliżej. Już pod koniec piosenki byłem w 6 rzędzie, skąd doskonale widziałem krzykacza Dir en grey ubranego w czerwony dres. Dobrze, że znalazło się parę osób, które pomogły w rozkręceniu tłumu, bo przy OBSCURE jakby tempo nieco opadło. Przy zmianie tempa na szybsze już było lepiej.

Następny, nieco spokojniejszy LOTUS pokazał, jakie Shinya potrafi robić efektowne sztuczki na perkusji - prawą ręką uderzał w hi-hat jednocześnie trzymając lewą wysoko w górze.
- Kto do pogo?! - krzyknąłem. Jedna laska krzywo na mnie spojrzała, ale za to kilka osób nawet specjalnie się cofnęło z pierwszych rzędów, żeby nieco pohasać. W tym miejscu pozdrawiam fankę, która jako pierwsza zgłosiła się do rozpierduchy, jak tylko usłyszała moje hasło. A wysoka to ona nie była.
Zmiana tempa przy okazji AGITATED SCREAMS OF MAGGOTS była idealnym momentem do całkowitego szaleństwa na widowni. Pure hate version, jak nazywam tą piosenkę w zmienionym na cięższe wykonaniu. Skoki, popchnięcia, wpadanie na ludzi, nawet na chwilę się mały circle pit utworzył. Wbrew pozorom idealny sposób na chwilę oddechu i więcej powietrza w dusznym klubie. Kaoru i Die zasuwali z ultraszybkimi riffami, Toshiya uderzał dłonią po strunach swojego pięciostrunowego basu, a Shinya z prędkością karabinu maszynowego i precyzją snajpera trzaskał po talerzach…
Ostry jak brzytwa DIFFERENT SENSE, okraszony wirtuozerską solówką w starym stylu rozwaliłby dach Studia gdyby nie problemy z nagłośnieniem w połowie utworu, które nagle zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu. Pan techniczny zanim opanował konsoletę była już niemal połowa koncertu. Na szczęscie ogarnął sprawę przy nowym numerze "YOKUSOU NI DREAMBOX" ARUIWA SEIJUKU NO RINEN TO TSUMETAI AME, którego brutalny riff sprawił, że z głośników buchnęło powietrze dające fanom w kotle (w tym i mnie) odetchnąć z ulgą. Jednak podczas nagłej szaleńczej zmiany tempa w refrenie na niewiele się to zdało, ponieważ tłum, tak jak ten fragment piosenki, oszaleli.
Po tym utworze chwila przerwy była wybawieniem. Zaraz jednak po króciutkiej pauzie spowodowanej koniecznością zmiany instrumentów, uderzyło najwspanialsze wykonanie SHOKUBENI jakie dano mi było słyszeć. Ciężki, bezkompromisowy riff, jakże charakterystyczny dla tego utworu, przerwał krzyki fanów. Wolniejsze tempo tego kawałka sprawiło, że fani zespołu postanowili chwilę postać w miejscu, co pomogło w delektowaniu się utworem. W połowie piosenki Kyo stanął na podwyższeniu i rozpoczął swoją partię a capella... coraz wyżej i wyżej, by nagle uderzyć najniższym growlem, jaki był w stanie z siebie wydać. Widownia była wniebowzięta, ponieważ wokalista pozwolił pośpiewać fanom refren, dodatkowo „dyrygując” licznie zebraną publicznością.
Równie zaskakujące było dla mnie wrzucenie do setlisty kawałka, którego się nie spodziewałem, a mianowicie HYDRA 666, podczas którego Kyo także pozwalał pośpiewać chórki publice. Cały tłum ochoczo skandował pojawiające się w refrenie SIX! SIX SIX!
Jedynym akcentem pochodzącym z poprzedniego wydawnictwa zespołu było wykonania dodatkowo wzbogaconego o koncertowy wstęp REIKETSU NARISEBA, podczas którego razem z Silentem, Jade i Junem napieprzaliśmy głowami w niesamowitym tempie. Aż dziw, że nam te łebki nie odpadły.
Tutaj przerwijmy ten zachwyt nad każdym, nawet najdrobniejszym szczegółem występu, bo Martinowi znów cukier skoczy i spójrzmy na ten koncert z nieco innej strony.
Otóż, setlista dobrana była typowo koncertowa – szybkie, skoczne kawałki, w których rytm ciężko było chociaż lekko nie podrygiwać. Spora część zebranej publiki jednak wolała nieco bardziej ekspresyjnie okazać swoje emocje, które wypełniały klub od baru aż pod scenę. Gdzieś pośród ludzi, którzy licznie przybyli by spojrzeć na twarze swoich idolów i posłuchać ich muzyki na żywo, nawet w najdalszych zakątkach sali udało się wychwycić grupki ludzi skaczących i depczących po sobie nawzajem.
Zabawa była przednia, ale… Nagłośnienie początkowo spowodowało, że utwory bardziej przypominały chaos muzyczny, niż piosenki i ten stan utrzymywał się przez kawałek czasu, aż technicy nauczyli się obsługiwać konsolę. Druga sprawa, to światło. Do tego już się nikt się nie przyłożył, a koncert znów był za ciemny – rozumiem, że przy wejściu na scenę, gdy nie rozpoznaje się kto jest kim daje to pewien nastrój, szczególnie przy takim intro, lecz w trakcie koncertu było to przesadą. Muzycy często byli ledwo dostrzegalnie gdzieś pomiędzy ścianą a stojakiem na mikrofon.
Zespół dawał z siebie bardzo dużo, co publiczność nagradzała to skandowaniem nazwy, to „innymi” okrzykami, czy brawami, jednak te dwa „szczegóły” sprawiły, iż odbiór koncertu nie był taki, jakim być powinien.
Jeźdźmy jednak dalej.
Salwa śmiechu na widok wokalisty w całym czerwonym dresie [jakby ortalionowym] była jednym z tych momentów, które zapadły mi w pamięć, zupełnie jak wykonanie ZAKURO – utwór nie słyszany od dawna, a wpisany w europejską trasę jako jeden z punktów stałych. Nieco zmieniona aranżacja muzyczna, dopisany tekst oraz pełnia emocji bijących fanów po twarzach sprawiły, że stał się to bodaj najjaśniejszy punkt koncertu.
Innym dość charakterystycznym momentem było pożegnanie po koncercie. Najpierw chłopaki rozrzucili wszystko, co mieli ze sobą – kostki, ręczniki i innego typu gadżety, co zostało bardzo pozytywnie przyjęte przez zebrane przed sceną gremium, później zaś ci sami ludzie bardzo ładnie pożegnali zespół skandując po raz kolejny ich nazwę oraz machając im, gdy już w autobusie zmierzali do kolejnego miasta. Nie chcę się rozpowiadać na temat wzwodu Kyo, o którym pisano chyba na każdym możliwym forum.
Podsumowując: koncert był bardzo udany, wybawiłem się co nie miara, posłuchałem kawałka naprawdę porządnego brzmienia i po raz kolejny spotkałem mnóstwo znajomych [niektórych po raz pierwszy]. Chłopaki z Dir en grey widać, że stale się rozwijają, że znaleźli pewien nurt, w którym dobrze się czują, lecz na tym nie poprzestają i stale szlifują umiejętności, a jeśli o umiejętności chodzi, to wcale nie dziwi mnie zachwyt Martina – każdy członek zespołu to w tym momencie klasa sama w sobie.
Pozostaje teraz wrócić w pełni do rzeczywistości, nacieszyć się fragmentami tego koncertu na youtube i poczekać kolejne dwa lata póki, co DEG grał u nas po raz trzeci od czterech lat w równych odstępach czasowych], by znów wrócić pod scenę i poczuć tę energię przenikającą środkową część ucha na tyle mocno, że wszelkie wpadki muzyczne, czy techniczne schodzą na drugi plan.


Autorzy: Martin & Silent

2 komentarze:

Jun pisze...

fajnie powspominac

Frukto pisze...

"Nie chcę się rozpowiadać na temat wzwodu Kyo[...]"

A ja nie bardzo chcę o tym czytać ;)